Przejdź do strony głównej Zarejestruj się Kalendarz Lista użytkowników Członkowie Teamu Szukaj Często Zadawane Pytania
Oficjalne Forum Blood Wars » Różne » Nasza twórczość » Nasze historie » Psie Pola: Sierociniec. Cz 3 » Witamy gościa [Zaloguj się|Zarejestruj się]
Ostatni Post | Pierwszy Nieczytany Post Drukuj | Dodaj Temat do Ulubionych
Zamieść nowy temat Odpowiedz na Post
Przeskocz na dół strony Psie Pola: Sierociniec. Cz 3
Autor
Post « Poprzedni Temat | Następny Temat »
PanCzerwony
Junior Member


Data rejestracji: 09-02-2012
Postów: 12
Klan: Czerwone Bractwo
Rasa w grze: Ssak
Kraina: Moria IV
Skąd: Wawa

Psie Pola: Sierociniec. Cz 3 Odpowiedź na Posta Odpowiedź z cytatem Edytuj/Usuń Posty Zgłoś Posta do Moderatora       Przeskocz na górę strony

-Co tu się dzieje? -Zapytał Suchy widząc wyraźne poruszenie wśród podopiecznych.
-Sraj na to. Zaraz musimy ruszać -Mrówa, jako ostatni z rady wszedł do izolatek, zamykając za sobą drzwi.
-Tomek, on mówi -Justyna ciężko przełknęła ślinę. Bezsilność ściskała jej szyję. Starała się uwolnić słowa uwięzione w gardle, ale zamiast tego zdobyła się jedynie na cichy szloch.
Nie odrywała pustego wzroku od Suchego. Była załamana. Bezsilność, złość i lęk wzbierały również wewnątrz Tomka. Wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy wybuchną jak wulkan i spalą wyrabiane przez długi czas zaufanie, jakim darzyła go reszta dzieciaków. Wszystko było do dupy. Miał dość dowodzenia, planowania, wyciągania ich z kłopotów. Chciał odejść.
Wziąć broń i po prostu wyjść. Wiedział, że poradziłby sobie na Psich Polach. Ze strzelbą i zapasami dotarłby do Warszawy. To wszystko nareszcie by się skończyło. Oczywiście, że nigdzie byś nie dotarł. Uszczypał go anioł stróż. Gdybyś wierzył, że jest choć cień szansy żeby dotrzeć do ludzi, już dawno byś to zrobił. Umrzesz za tymi murami. Jak wszyscy. Weź się w garść. Dasz sobie radę. Podpowiadał głos rozsądku.
-Miałaś z nim nie rozmawiać! Suchy podniósł głos. -On nie powie nam nic pożytecznego. Będzie kłamał, żeby się uwolnić. Cokolwiek powie, to nieprawda. Nie słuchajcie go i nie rozmawiajcie z nim. Skoro już jesteśmy w tej sytuacji, musimy być rozważni.
-To ty nas w tą sytuację wpakowałeś! Justyna nie wytrzymała. On mówi, ze Celina ma zapalenie wyrostka!
Słowa dziewczyny uderzyły Tomka niczym rozpędzona ciężarówka. Miała racje. Na pewno wszyscy podzielali jej zdanie. To on przeprowadził tu faceta w czerwieni. Powinien go zabić na pustkowiach. Ale przecież wystrzał strzelby przestraszyłby dzieciaki. Alarmował jego potencjalnych towarzyszy.
Nie prawda. Po prostu nie miałeś jaj, żeby pociągnąć za spust. Zakłuł widłami diabeł stróż. Nie miałeś jaj, żeby zrobić to, co mężczyzna musi zrobić i nie masz tyle jaj, żeby ich uratować. Wszyscy tu zdechniecie tylko dlatego, że jesteś żałosnym gówniarzem, który próbuje zgrywać twardziela.
Słowa diabła potwierdziła grobowa cisza. Nikt nie zaprotestował słowom Justyny . Nikt nie stanął po stronie Suchego. Chudy nie spuszczał wzroku z więźnia. Messi, Zyga i Mrówa zniknęli w celach, by przygotować sprzęt do wyprawy, ale słyszeli, co się dzieje na korytarzu.
I nikt, nic nie powiedział. Wszyscy wbijali w niego wyczekujące spojrzenia a Suchy, po raz kolejny dziś, nie wiedział co ma odpowiedzieć.
-Cwaniaczku po korytarzu potoczył się zmęczony głos przybysza. Widziałem, że macie tu sporo ekskluzywnego sprzętu. Macie dostęp do leków?
-Milcz.. Wycharczał Tomek. Był na granicy.
-Skądś musicie to wszystko brać. Mniemam, że niedaleko jest jakiś stary supermarket, albo opuszczony magazyn. Miłosz kontynuował zupełnie nie przejmując się tonem chłopaka.
W związku z zaistniałą sytuacją mam dla ciebie dwie ZŁE wiadomości. Zaakcentował słowo złe z odpowiednią ironią. Pierwsza, ogólnie już znana. Dziewczyna w celi obok ma zapalenie wyrostka. Nie wyleczycie jej lekami, nawet jeśli je macie. Druga ZŁA, a nawet gorsza wiadomość jest taka, że jak chcesz dziewczynkę uratować, to będziesz musiał ją operować.
-Chyba go pojebało powiedział Mrówa nawet ciszej niż zamierzał, wychylając głowę z celi.
Zyga i Messi również wyszli na korytarz. Mieli przygotowane plecaki.
Suchy mimowolnie wyobraził sobie jak kroi dziewczynę jakimś zardzewiałym nożem, albo kawałkiem szkła. Bo czego innego mógłby użyć? Zobaczył jak dziewczyna wrzeszczy w niebogłosy, a on panikuje na widok lejącej się krwi. Celina umiera, a on jedyne, co jest w stanie zrobić to rozciąć jej brzuch i łkać przepraszając konającą że nie potrafi jej uratować.
Szklana klatka utrzymująca wściekłość gdzieś głęboko wewnątrz umysłu Suchego pękła z trzaskiem, oblewając jego duszę trującą mazią gniewu. Bez namysłu ruszył przed siebie. Niemal wyrwał Chudzinie obrzyna z rąk. Bez lęku i wątpliwości, kierowany tylko narastającym przez lata, czystym gniewem przystawił przybyszowi lufę do czoła.
-Suchy! Było ustalone! Wrzasnęła Dominika, ale nie odważyła się ruszyć z miejsca.
-Trzymam się ustaleń! Teraz wszystko zależy od niego. Wskazał więźnia skinieniem głowy. Jeszcze jedno twoje kłamstwo, jeszcze jedna próba skłócenia naszej grupy, zasiania jakichkolwiek wątpliwości, a ta broń zaśpiewa głośno i boleśnie. Warczał przez zaciśnięte zęby, niczym rotwailer nie mogący ściągnąć kagańca.
Miłosz cofnął się lekko. Złaził niemal całe pustkowie wzdłuż i w szerz. Radził sobie z mutantami, wojskiem, degeneratami i całym złem tego świata, a teraz nie ma siły nawet na to by rozbroić wściekłego i nierozważnego dzieciaka. Nie chciał wierzyć w to, że taka śmierć jest mu planowana. Mimo, że czasem, w największych chwilach zwątpienia dopuszczał do siebie myśl, że ktoś wymyślił jakiś plan, a jego poczynania, to tylko złudzenie wyboru, tym razem nie wątpił że rozwiązanie sytuacji może napisać sam. Trzeba więc zacząć pisać. Był tu na tyle długo, żeby zauważyć, że chudy dzieciak jest kimś w rodzaju przywódcy. Jak na takiego gówniarza jest silny psychicznie. To znaczy był. Siedzą tu długo. Cholera wie jak długo. Prawdopodobnie wszystko jest na głowie małego. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie coś sensownego wykombinować, więc dzieciak jest sam. To go przerasta. Ale czuje wielką odpowiedzialność za życie reszty. Prawdopodobnie dlatego jeszcze nie ześwirował. I ta odpowiedzialność, to jedyna broń, jaką Miłosz miał teraz w rękach.
-Możesz mi nie wierzyć, ale jak będziesz się czuł, kiedy obudzisz się jutro i okaże się, że ta mała nie żyje? Miłosz musiał być spokojny. Opanowanie odegra w tym starciu największą rolę. Jeżeli przybysz pokaże że się ich boi, straci wiarygodność, jeżeli będzie zgrywał twardziela, dzieciak nie wytrzyma i użyje tej wielkiej spluwy. Ton musiał być zrównoważony. Musiał brzmieć jak głos kogoś, kto jest na tyle zmęczony życiem że już mu nie zależy.
-Sumienie cię zje od środka. Pomogą mu w tym twoi koledzy, którymi musisz się opiekować.
Obwinią cię o to, że nic nie zrobiłeś. Bo wziąłeś odpowiedzialność za te dzieciaki.
-Nie prosiłem się o to! Suchy chciał mu to wywrzeszczeć w twarz, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
-Jeżeli nie zajmiesz się sprawą dziewczyny, nie wybaczysz sobie tego i oni ci tego nie wybaczą.
Zygmunt już otwierał usta, żeby zaprotestować. Powiedzieć przybyszowi, że się myli, ale pomyślał, ze Justynie pęknie serce, jeżeli będzie podżegał do pozostawania biernym. Koniec końców westchnął tylko głęboko. I mógłby przysiądź, że słyszał dokoła kilka podobnych westchnień.
-Wykombinuj dwie, albo trzy butelki spirytusu, załatw ręczniki i skalpel. Będziesz też potrzebował igły i nici. Szczytem marzeń byłby gumowe rękawiczki. Powiem ci co należy robić, jeżeli tylko wykażesz dobrą wolę.
-Zamknij się. Powiedział dzieciak już spokojnie. Niemal bezsilnie. Miłosz wiedział, że zyskał na czasie. Widać w przypadku tego dzieciaka gniew ma dwie fazy. W pierwszej jest silny wybuch bezmyślnej wściekłości, który następnie przeradza się smycz ciasno owiązującą brzuch i kierującą myślami, jak lalkarz marionetką. Nie odezwie się słowem. Musi opanować burze w głowie.
Chłopak odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku ekspedycji z plecakami. Wcisnął broń w ręce Chudziny. Twarz miał tak ściągniętą że Mrówa aż się przestraszył. Nikt Suchego nigdy nie widział w takim stanie.
-Ruszamy. Szkoda czasu.
Justyna niemal zawisła mu na ramieniu, kiedy koło niej przechodził.
-Błagam cię, zrób jak on powiedział.
Chłopak zignorował ją, wyszarpnął rękę i bez słowa doszedł do drzwi. Reszta ruszyła za nim dopiero, kiedy przekroczył próg. Kiedy zimny podmuch wiatru przypomniał im po co mają na plecach plecaki.
Generalicja tak o chłopaka z plecakami myślał Miłosz jakiś czas już była poza szpitalem.
Zatem to najlepszy moment, by podjąć działanie. Odpoczął trochę. Regeneracja pomogła.
Wybór między działaniem, a jego brakiem był naprawdę trudny. Jeżeli zadziała i włączy nadwrażliwość, regeneracja przestanie działać. W prawie dowie się, co tu się stało, ale jeżeli nie uda mu się pożywić tą chorą dziewczynką, jak planował umrze. Przypomniał sobie stare powiedzenie: Im dłużej stoisz nad przepaścią, tym trudniej w nią skoczyć. Miłosz po prostu skoczył. Przygryzł wargę rozcinając delikatną skórę. Kropla krwi spadła na podłogę loszku i natychmiast wyparowała, jakby odarta z miękkiego materiału posadzka była rozżarzoną stalą, a nie betonową płytą. Westchnął głęboko. Otworzył oczy. Słabiutkie światło świec oślepiło go niczym policyjny halogen. Aż głowa rozbolała. Nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do oświetlenia, kiedy poczuł jak parszywie śmierdzi rozwodniona rdza pokryta grzybem. Nie wiedział dlaczego, ale wyobraził sobie, że ma coś takiego w ustach. To był ułamek sekundy, ale wystarczyło, by żołądek podszedł mu do gardła. Spojrzał w lewo.
Zapach potu wymieszany z kurzem należał niewątpliwie do chorej dziewczyny. Ale było w nim coś jeszcze. Coś w rodzaju zgnilizny wyczuwalnej w oddechu. Jakby ząb się psuł, albo gardło podeszło ropą. Jednak wyrostek, pomyślał. Każde z dzieciaków pachniało zupełnie inaczej. Oprócz oczywistego odoru, ciała ludzi roztaczały charakterystyczne dla siebie zapachy. Siostra chorej pachniała czymś słodkawym i delikatnym, co kojarzyło się Miłoszowi z bzem. Mały chłopak siedzący przy tej od wyrostka, z kolei drażnił nozdrza przybysza ostrawym, intensywnym zapachem w jakiś dziwny sposób kojarzący się z sosem chilli. Od grubego wartownika czuć było delikatny zapach prochu. Miłosz mógł z całą pewnością powiedzieć, że chłopak nigdy nie strzelał ze swojej strzelby, ale nie rozstawiał się z nią na krok. Zapach był bowiem na tyle znikomy, że nie mógł pochodzić od prochu osadzającego się na ciele po wystrzale. Wziął się raczej stąd, że stara, nieszczelna strzelba gubiła gramy cennego proszku przy każdym, gwałtownym ruchu.
Słyszał oddechy i szepty dzieciaków. Bicie ich serc. Niemal widział w wyobraźni układ krwionośny każdego z nich. U góry szalała burza. Słyszał jak drobiny piasku uderzają o grupy mur, jak wsypują się do środka przez szczeliny miedzy deskami, którymi zabito okna na piętrze.
Miłosz zamknął oczy. Mimo niesamowitego wyostrzenia wzroku, ten zmysł do niczego nie był mu już potrzebny. Wręcz łatwiej było mu się skontaktować na najbliższym otoczeniu wyłączając wzrok z użytku. Kiedy któreś z dzieciaków się poruszyło, ich ubrania wydały różne dźwięki ocierając się zarówno o skórę, jak i o podłoże. Miłosz potrafił je filtrować, dzięki czemu wiedział, jakie dźwięki wydaje ktoś, kto leży, a jakie ten, kto idzie. Do tego dochodził węch. Z czasem Miłosz nauczył się, że (w zależności od sytuacji) intensywność zapachu człowieka się zmienia. Wszystkie zmysły tworzyły doskonały obraz sytuacji w jakiej się znajdował. Kiedy po raz pierwszy doświadczył tego uczucia, stanął na skraju szaleństwa. Zlewające się ze sobą dźwięki, burza kolorów, mocno zaciskający się na jego mózgu kokon zapachów i dosłownie każda, obca cząsteczka wyczuwalna na skórze. Myślał, że umiera. Na szczęście jego organizm szybko nauczył się filtrować tylko te bodźce, które były Miłoszowi niezbędne, oraz modyfikować ich intensywność. Z czasem doszedł do takiej wprawy, że sam zaczął nazywać ten stan -błogosławionym oświeceniem. Ale nie tylko wyostrzone zmysły świadczyły o wyjątkowości tego uczucia. Było jeszcze coś. Coś, czego właśnie zamierzał użyć.

Ręce od samego początku miał wolne. Wbrew temu, co myślały dzieciaki, nigdy nie pozwolił się związać. Przejechał dłonią po ścianie. Wolno odnalazł podłogę. Przesunął po niej, dotykając drobnych kamyków i opiłków metalu z wyszczerbionego łańcucha który miał uwięzić jego stopę. W końcu natrafił też na coś miękkiego. Zbutwiały, kleisty strzępek materiału. Fragment czyjegoś ubrania. Ból nadszedł znienacka. Powieki same się zacisnęły.
Ogarnęła go nieopanowana wręcz furia. Miał ochotę porozrywać na kawałki każdego, kto pojawi się w zasięgu wzroku. Nie wiedział dlaczego. Po prostu to czuł. Gdzieś głęboko w głowie miał takie przeświadczenie, że ci dziwnie wyglądający ludzie są źródłem jego bólu.
To, że mózg reagował tak, jak by był wolniutko rozcinany gorącym żelazem to była ich wina.
Czuł, że się ślini, ale nie mógł tego powstrzymać. Po prostu nie umiał. Zaczął ryczeć. Warczał i piszczał niczym zarzynane zwierze. Pora się uwolnić i rozszarpać ich wszystkich!
Szarpnął lewą ręką. Nic. Jakaś siła mocno go ściskała. Szarpnął prawą. To samo. Szarpał nogami, ale mimo jego wysiłków -był tego pewien -poruszał się do przodu. Nagle zaczęły do niego docierać stłumione głosy. Na początku nie potrafił ocenić skąd dobiegają, ale już po chwili, dotarło do niego, że jacyś ludzie muszą być bardzo blisko. Nareszcie mógł otworzyć oczy. Najpierw zakręciło mu się w głowie, a obraz przed oczami chwile odzyskiwał ostrość.
Wiedział już, że stoi na środku korytarza w izolatkach. Wiedział, że po mimo wszystkich wysiłków nie miał szans się uwolnić. Dwóch silnych mężczyzn krępowało mu ręce. Był też trzeci. Kucał w końcu korytarza, jak by sprawdzał coś w ostatniej sali. Łańcuch zagrzechotał.
-Beton wysechł. Przyprowadźcie ją. –Powiedział odwracając się. Skądś znał te twarz.
Kartoflowaty nos, wąskie oczy, zmierzwione, jasne włosy i szerokie usta. Mężczyzna wstał i odsunął się. Nawet sposób poruszania miał dziwnie charakterystyczny. Wyglądał zupełnie jak ten cwaniaczkowaty gówniar ze strzelbą, który uwięził Miłosza. To chyba był jego ojciec.
Miłosz wyobraził sobie, jak rzuca się na niego i wbija mu zęby w gardło. Niemal słyszał dźwięk rozrywanej skóry i ścięgien. Czuł cierpki smak krwi w ustach. Aż przeszedł go dreszcz. Wiedział, że zostawiłby gnoja na podłodze, żeby się wykrwawił i kazał patrzeć na to małemu gnojkowi. A kiedy stary zdechłby wreszcie, Miłosz wyciągnąłby gówniarzowi serce przez gardło. Ta myśl dodała mu sił. Szarpnął się wściekle jeszcze raz, ale i tym razem nie pokonał trzymających go mężczyzn. Oni za to nie mieli większych problemów by pokonać jego. Szarpnęli mocno i zaciągnęli więźnia do małego, dobrze znanego mu loszku.
Ojciec Suchego, tak szybko jak tylko muł, zapiął świeżo zacementowane kajdany za kostkę Miłosza. Pozostali mężczyźni odepchnęli go z całych sił tak, że aż huknął plecami o ścianę i na chwilę stracił oddech.
-Jezu Chryste Monika! -Wyjęczał mężczyzna z gęstą, czarną brodą, łamiącym się głosem.
Oczy mu się zaszkliły. Zrobił kilka kroków w stronę Miłosza, ale ojciec suchego powstrzymał go, zanim zdążył wejść w zasięg ramion więźnia.
-Ugryzło ją. -Powiedział ten drugi, łysy jak kolano, facet w okularach.
-Bzdura! Brodacz wrzasnął wściekle. -Nie ma na ciele nawet draśnięcia.
-Skąd możesz to wiedzieć?! -Upierał się łysy.
-To moja żona baranie! Spałem z nią wczorajszej nocy, jeżeli już musisz wiedzieć! Na całym ciele nie miała nawet zadrapania!
Miłosza nie zdziwiło specjalnie, ze ma długie, jasne włosy wpadające mu w oczy przy każdym ruchu. Za normalne też przyjął, że pod podartą, jasną bluzką skrywa obfite piersi. Jak mogło być w tym cokolwiek dziwnego, skoro był kobietą?
-Uspokójcie się. -Ojciec Suchego starał się być tak opanowany, jak to tylko możliwe, ale kosztowało to wiele energii. -Nie została ugryziona. Zdjąłem z niej to coś, zanim zdążyło cokolwiek zrobić. Była cała we krwi i w tym szarym gównie, którym stwór był pokryty, ale nie zranił jej zranić.
Zapadła cisza. Mężczyźni popatrzyli po sobie przerażeni. Wszyscy domyślali się, co to oznacza, ale każdy z nich bał się tego powiedzieć głośno. Tak, jak by słowa miały przypieczętować los, który ich czeka. Łysy jednak nie potrafił długo wytrzymać milczenia.
-Więc to draństwo rozprzestrzenia się też w ten sposób.

Skoro już milczenie zostało przerwane, trzeba działać.
-Szybko, na górę. Trzeba zobaczyć, co z innymi! -Zakomenderował ojciec Suchego.
-Andrzej, ja się stąd nie ruszę. -Wycedził brodacz łamiącym się głosem. -To moja zona..
Ojciec Suchego podszedł do przyjaciela i położył mu dłonie na ramionach.
-Nic nie możemy dla niej zrobić. Jesteś mi potrzebny.
-Nie mogę. A może ona wyzdrowieje, może tylko, jak ktoś zostanie ranny, to efekt jest trwały? Może jej organizm sobie z tym poradzi? -Ciągnął brodaty. Sam nie wierzył w to co mówi, ale coś kazało mu nie odstępować ukochanej osoby na krok.
-Jeżeli jest tak, jak mówisz, to choroba minie bez względu na to, czy będziesz tu, czy nie. Musisz wziąć się w garść. Na górze każda para rąk jest potrzebna. Pomyśl o Justynie i Celinie. Co zrobią jak spanikujesz?
Brodacz rozpłakał się. Nie wiedział dla czego. Po prostu coś pękło. Szklana karafka do której udręczony umysł przelewał ból, by go od siebie odsunąć, nie wytrzymała więcej i rozleciała się. Ojciec Suchego przytulił przyjaciela i poklepał po plecach.
-Damy sobie radę Jarek. Weź się w garść. Potrzebujemy cię.
Brodacz otarł łzy i uspokoił się.
-Przepraszam. -Zaczerwienił się ze wstydu. Wzrok wbijał, starając się ukryć głowę w ramionach, niczym nastolatek przyłapany na paleniu.
-W porządku. -Uspokoił Andrzej. Łysy stojący wcześniej przy drzwiach, teraz również podszedł do brodacza. Nie odzywał się, bo nie wiedział, co ma powiedzieć. Widok płaczącego faceta sprawiał, że czuł się zażenowany. Rozumiał, ale nie czuł w sobie dobrego samarytanina, który pomaga każdemu w potrzebie tak, jak to robił ojciec Suchego. Dla łysego, cała ta sytuacja była trochę żałosna. Brodacz natomiast chciał jak najszybciej zniknąć kolegom z oczu. Nie podnosząc wzroku ruszył w kierunku drzwi i przekroczył je bez słowa.
-Przejdzie mu. -Powiedział wreszcie łysy.
-Nie przejdzie. Ale miejmy nadzieję, że szybko pogodzi się ze stratą i nauczy się z tym żyć.
Ojciec suchego spojrzał na zaślinioną, wściekła kobietę uwięzioną w loszku. Kobietę, której oczami Miłosz obserwował sytuację.
-Tak jak ty? -Łysy nie mógł się powstrzymać.
-Nie. Ja się nigdy nie pogodziłem ze strata Marii.

Brzdęk łańcuchów, potworny ból i wściekłość zagłuszyły słowa mężczyzn. Miłosz nawet nie zauważył, kiedy został sam na korytarzu. Szarpał się i wyrywał tak długo, jak tylko starczyło mu sił. Drapał ściany i podłogę. Nawet ból odrywanych paznokci wydawał się niczym w porównaniu z tym lepkim czymś, co trawiło jego mózg. Coś się nim pożywiało. Coś go jadło od środka. Czuł to. Zabrakło energii, ciało odmówiło posłuszeństwa szybciej niż powinno. To przez nagromadzenie bólu. Połamał sobie zęby próbując przegryźć ścianę. Wszystko, byle tylko się uwolnić. Kiedy to nie poskutkowało, próbował rozbić ją głową. Krew ściekająca z czoła zlepiła mu włosy i lewe oko. Zrozumiał, że się nie uwolni. Że niewyobrażalny ból nie minie, a siły nie powrócą. Jakiś czas później widział twarz brodacza. Tak mu się wydawało. Chyba klęczał nad nim. Płakał jak dziecko. Pamięta tylko strzępki tego, co mówił. Matko boska, Monisiu, coś ty ze sobą zrobiła i dlaczego nam to zrobiłaś? Co z dziewczynkami? -Dotykał Miłosza i chyba ściskał, ale nie miało to znaczenia. Jakiś czas temu więzień wyłupałby mu oczy, ale teraz liczył się tylko ból. Ból, który odbierał siły. Miłosz wrzeszczał w środku, darł się w niebogłosy, kopał, szarpał, rwał ale jego ciało spoczywało nieruchomo. Tylko powieki wolno mrugały. W coraz dłuższych odstępach czasu. Miłosz chyba stracił przytomność, bo pamięta, ze brodacz zniknął. Zamiast tego w korytarzu izolatek pojawiło się kilku dorosłych. Kobiety i mężczyźni. Był wśród nich ojciec Suchego i ten łysy dziad, który trzymał przybysza. Rozmawiali. Miłosz dobrze nie słyszał o czym. Wiedział tylko, że dyskusja była długa, a ktoś wspomniał, że brodacz odszedł. Więzień pamięta, że wyobraził sobie załamanego brodatego, który ze zwieszoną głową i małym plecaczkiem wychodzi ze szpitala, żeby ruszyć w pustkowia. Ale okazało się, że nie o takie odejście chodziło. Jakaś kobieta powiedziała, że znaleźli go na górze. Powiesił się.
Kiedy ciemność rozjaśniła się po raz ostatni, Miłosz zobaczył że w izolatkach jest pełno smarkaczy. To chyba te same, które go uwięziły, ale były jakieś takie.. Chyba młodsze. Wystawiały te swoje małe, zawszawione łebki z cel gapiąc się na Ojca Suchego i Suchego stojących na środku korytarza. Do uszu Miłosza co chwila docierały odgłosy wystrzałów, krzyki, huk wybuchów, po których cały budynek drżał, a z sufitu leciał kurz i płaty tynku. Gówniane kulili się co chwila to krzycząc, to się przytulając. Te najmłodsze ryczały tak głośno, że Miłosz na chwile zapomniał o bólu. Ten zmniejszył się już i nawet przez chwile przeszło Miłoszowi przez myśl, że niedługo minie. Gdyby nie ten wrzask. Miał ochotę pourywać im wszystkim łby i roztrzaskać jeden o drugi, a potem zjeść to, co się z nich wyleje, żeby mieć pewność, że nie wydadzą już najmniejszego dźwięku. Jeszcze bardziej drażniący był ten ochrypły gardłowy głos, którym ojciec uspokajał bachora.
-Muszę teraz iść na górę i pomóc reszcie przepędzić to coś daleko stąd.
-Tato błagam nie idź nigdzie. Nie zostawiaj mnie. -Kwilił żałośnie chłopak, co chwila nerwowo ocierając nos i policzki.
-Muszę. -Odpowiedział stanowczo ojciec. -Nie można zostawić przyjaciół w potrzebie. Tam na górze mnie potrzebują. -Kolejny, tym razem mocny wybuch wstrząsnął budynkiem. Andrzej aż zamilkł i popatrzył w górę upewniając cię, czy tąpnięcie nie zwali im sufitu na głowę.
-Muszę im pomóc, tak jak ty musisz się zaopiekować dzieciakami, dopóki nie
wrócimy. -Dokończył wreszcie kładąc synowi dłonie na ramionach.
-Tato.. -Suchy wyszeptał ciszej niż zamierzał. Andrzej kucnął przed synem, przytulił go mocno i ucałował w czoło.
-Wszystko będzie dobrze. Obiecuję. Niedługo się zobaczymy. -Skłamał bez wahania. Wstał i podszedł do drzwi nie spuszczając wzroku z płaczącego syna. Oczy mu się zaszkliły. Musiał zrobić wszystko, żeby się nie rozpłakać. Musiał wziąć się w garść. Rozpłacze się za
drzwiami, ale teraz mu nie wolno.
-Pod żadnym pozorem nie otwieraj tych drzwi, chyba, że któreś z nas cię o to poprosi. Wolno wam wyjść dopiero, jak będą się kończyć zapasy. Tomek.. -dodał ciszej -one będą potrzebować twojej pomocy. Nigdy nikomu tego nie odmawiaj jeżeli tylko jesteś w stanie coś zrobić. I pamiętaj, że cię kocham. Andrzej zamknął za sobą drzwi. Metaliczny, nieprzyjemny zgrzyt zamka uświadomił suchemu że po raz ostatni widział swojego ojca.
-Tato! -Krzyczał podbiegając do drzwi. Nie umiał z siebie wykrztusić żadnego innego słowa. Coś mu nie pozwalało zebrać myśli. Rozbijało je, jak tylko starały się formować w sensowne zdania. Dopiero po latach uświadomi sobie, że to duszący, wewnętrzny ból nigdy nie pozwalał mu zebrać myśli i odpowiedzieć, kiedy ojciec pytał smutnego syna -co się stało? Walił pięściami w drzwi powtarzając jak mantrę piskliwe i niewyraźne: Tato nie zostawiaj mnie! Błagam tato!
Ciemność spowiła umysł Miłosza raz na zawsze.

Kiedy otworzył oczy był już sobą. Pot płynął mu po policzkach, a serce waliło jak oszalałe. Na samo wspomnienie przeraźliwego bólu, jaki jeszcze chwile temu rozwarł mu czaszkę, bezwiednie zaciskał zęby. Chyba z osłabienia stracił nad tym wszystkim panowanie. Spojrzał na paznokcie swoich dłoni. Były na swoim miejscu. Dotknął czoła. Wszystko z nim w porządku. Odetchnął z ulgą. Nagle zrozumiał, jaki jest głupi i nieuważny. Drugi poziom nadwrażliwości sprawiał, że dotykając przedmiotów potrafił odczytać zamknięte w nich wspomnienia. Jeśli przedmiot był blisko związany z jakimś człowiekiem -np. ubranie -widział wszystko z perspektywy tegoż człowieka. Tak jak by nim był. Czuł to, co on czuł i myślał, tak, jak on myślał, przy czym mieszało się to z jego własnymi myślami. Nie czuł się jak bierny obserwator, a jak osoba biorąca udział w wydarzeniu, ale miał możliwość na tyle swobodnego myślenia, by stan ten wyłączyć wedle uznania. Reakcja obronna podświadomości przed pozostaniem w pętli wspomnienia. Stan ten jednak utrzymywał się do momentu wybudzenia. Jego ciało nie przejmowało obrażeń, jakie otrzymał właściciel wspomnienia, a mimo to, czasami uczucie było tak realne, że Miłosz odruchowo sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Teraz jednak mógł tego pożałować. Był na tyle osłabiony, że każdy ruch nie odpowiadający iluzorycznemu obrazowi, jaki wywoływał w umysłach tych dzieciaków, mógł rozproszyć mgłę. A wtedy wydałoby się, że dzieciaki nigdy nie nałożyły mu kaftana bezpieczeństwa i nigdy nie spętały kajdanami. Wydałoby się, że Miłosz siedzi sobie w celi i w celi i zupełnie nic nie powstrzymuje go przed wstaniem i zabiciem każdego, kogo zobaczy. Wtedy zapewne grubas bez wahania nacisnąłby spust wycelowanej w niego strzelby. Natychmiast objął się rękami imitując postawę kogoś ubranego w kaftan bezpieczeństwa. Przez myśl przeszło mu, że gdyby ktoś popatrzył na to z boku zaniósłby się szczerym, głośnym chichotem. Chudzina się nie zaniósł. Siedział wpatrzony w Miłosza jak obrazek pokazując mu czarne otwory luf gotowych do strzału.
-Iluzja działa. -Przybysz odetchnął w myślach. Oparł się o ścianę. Wciągnął głęboko powietrze nosem i zaczął analizować. Te trzaski, które dochodzą z południa co jakiś czas i ten lepki, mazisty smród to zapach czegoś, co mieszka w okolicy i kilkanaście miesięcy temu ucztowało sobie na rodzicach tych dzieciaków. Miłosz opisywał zapachy tak, jak wyobrażał sobie ich źródło. Nie było słów w żadnym języku, którymi można by opisać każdy zapach na świecie. Nikt -oprócz Miłosza -nie był w stanie wyczuć każdego zapachu. Poza tym rzeczy takie jak owoce, czy przedmioty pachniały jednakowo, ale istoty żywe już różnie, w zależności od procesów chemicznych, jakie w danej chwili w nich zachodziły. Dwie mandarynki zawsze pachniały tak samo. Mało tego pachniały podobnie jak pomarańcz, dlatego mówiło się o cytrusowym zapachu. Agnieszka z Warszawy pachniała zupełnie inaczej niż Agnieszka z Gdyni, dlatego zamiast wymyślać nazwy dla każdego z zapachów, który czuł, wolał nazywać je tak, jak mu się kojarzyły. A ten potworny smród, który przebijał się przez mury szpitala nie kojarzył mu się przyjemnie. Nie pamięta, żeby coś wcześniej tak śmierdziało, ale mimo jego dobrej znajomości fauny i flory pustkowia, nie widział jeszcze wszystkiego. Dlatego koniecznie musiał się dowiedzieć, co zabiło dorosłych i opracować jakąś strategię obronną, w razie, gdyby zamierzało wrócić przed zakończeniem burzy piaskowej. A na to był tylko jeden sposób.

__________________
"Ludzie oszukują się tak często, że gdyby im za to płacili, mogliby się spokojnie utrzymać"
Stephen King

Ten post był edytowany 5 raz(y), ostatnio edytowany przez PanCzerwony: 21-02-2012 21:52.

21-02-2012 08:19 PanCzerwony jest offline Szukaj postów użytkownika: PanCzerwony Dodaj PanCzerwony do Listy kontaktów
PanCzerwony
Junior Member


Data rejestracji: 09-02-2012
Postów: 12
Klan: Czerwone Bractwo
Rasa w grze: Ssak
Kraina: Moria IV
Skąd: Wawa

Autor tematu Temat rozpoczęty przez PanCzerwony
Odpowiedź na Posta Odpowiedź z cytatem Edytuj/Usuń Posty Zgłoś Posta do Moderatora       Przeskocz na górę strony

Najpierw przeszli kilkanaście metrów przez las. Było to niesamowicie ryzykowne, bo jakiekolwiek dłuższe przebywanie na powierzchni podczas burzy pyłowej kończy się uduszeniem, albo bolesną śmiercią w paszczach piaskowych robali. Digerów. Na szczęście wejście do tunelu przemytniczego nie było daleko. Wystarczyło znaleźć odpowiednio zaznaczone miejsce na skraju lasu. Ojciec pokazywał je Suchemu nie raz. Co tydzień z niego korzystał wędrując po kolejną porcję zapasów, a mimo to przez te cholerną ciemność, nie był w stanie samemu go odnaleźć. Dlatego niezbędny był Messi. Tomek miał wrażenie, że młody trafiłby tam z zamkniętymi oczami. Ilekroć pytał dzieciaka, jak to robi, ten wzruszał tylko ramionami i odpowiadał: Przecież to miejsce jest wydeptane. Z daleka je widać.- Ale suchy nie widział, żadnego wydeptanego miejsca na skraju lasu. Dla niego gnijąca ściółka leśna wszędzie wyglądała tak samo. Kiedy już udało się je odnaleźć, wystarczyło pociągnąć za odpowiedni korzeń. Ten bowiem robił za świetnie zakamuflowany uchwyt włazu. Po jego drugiej stronie czekała zardzewiała drabinka otoczona umocnionym kamieniami ręcznie drążonym tunelem.
Ojciec opowiadał Suchemu że ten teren prawdopodobnie kiedyś należał do polskiej armii. Na krótko po wojnie budowali podziemne bazy wojskowe, a niedaleko nich tunele zaopatrzeniowe, którymi przemycali sprzęt. Powtarzał, że ten podkop może być ich jedyną szansą na przeżycie. I miał rację. Po zbadaniu korytarza okazało się, że prowadzi on do pirackiego magazynu pełnego sprzętu i zaopatrzenia. Pijanych w trupa wartowników strzegących niewielkiego posterunku nie trudno było ominąć. Tak przeżyli tutaj bardzo długie
miesiące.

To jednak nie była odpowiednia chwila na wspomnienia. Ponieważ bolało. Suchy nie umiał się skupić na myśleniu. Ilekroć zbierał myśli w jednym miejscu, próbował je poukładać na półce, pojawiała się gigantyczna ręka, która bez ostrzeżenia rozsypywała wszystko jak złośliwy Dżin. Ręka ukryta była w rękawie czerwonej kurtki i nadchodziła przy akompaniamencie dudniącego pod czaszką, spokojnego głosu. -Ma zapalenie wyrostka. Co zrobisz, kiedy obudzisz się jutro, a ona będzie martwa? -A jeżeli przybysz ma racje?
Suchy uspokajał się powoli. Nawet jak, to co z tego? Nie zoperuje jej. Nie jestem cholernym chirurgiem. W życiu nie zraniłem człowieka, a miałbym go rozciąć? Jak jej nie rozetniesz, to umrze. Nie wiedział, czy mówi to jego diabeł, anioł stróż. Trzeba chociaż spróbować. Nawet jak się uda, to co? W szpitalu jest taki syf że umrze od zakażenia. Nie jestem w stanie nic zrobić. Ojciec mówił, żeby pomagać każdemu, jeżeli tylko jest to w mojej mocy, ale cholera to nie realne, żeby osiemnastoletni gówniarz przeprowadził operację. Bił się z myślami. Skąd wiesz, że to nie jest w twojej mocy? Zapytał głos wewnątrz niego. W pierwszej chwili miał to być głos jego ojca, ale teraz już sam nie wiedział, czy nie usłyszał przybysza. Nie próbowałeś.
Dość! Skarcił się w myślach.
-Suchy, wszystko w porządku? -Zygmunt wyrwał go z zamyślenia.
-T.. Tak. -Odpowiedział odruchowo. Półprzytomnie. Zaraz jednak pozbierał myśli i pewnym już tonem zapytał: -Uważacie, że to naprawdę wyrostek?
-Co wyrostek? -Messi jak by skupiony na odnajdywaniu drogi w słabym świetle małej latarki, nie pamiętał już o problemie, który poruszali na zebraniu.
-No że Alina ma wyrostek debilu! -Zbulwersował się Mrówa.
-Myślę, że to dość prawdopodobne. Nie jestem lekarzem, ale moim zdaniem zapalenie wyrostka mogłoby właśnie tak przebiegać. -Zygmunt poprawił wielkie, plastikowe okulary, sklejone przy nausznikach taśmą izolacyjną.
-Pierdolenie. -Zaprotestował spokojnie Mrówa -miałeś kiedyś wyrostek?
-Tak się składa że miałem -Zygmunt posłał koledze ciężkie spojrzenie. -Podobnie zresztą jak ty.
-Weź mnie nie wkurwiaj. Wiesz, o co mi chodzi. Nigdy na nic takiego nie chorowałeś, więc gówno wiesz jak przebiega. Chuj wie, co to jest.
-A jeżeli przybysz ma racje i Celina umrze bez operacji?
-To chuj! To umrze. Nikt z nas nie jest w stanie przeprowadzić operacji. Jak pokroisz gówniarę, to i tak umrze. Chcesz mieć ją na sumieniu? Pojebało cie?
Mrówa był zmęczony.
Celina była tylko kolejnym problemem, z którym musiał się zmagać. Kolejną rzeczą, którą musiał się martwić. Nie przyznawał się do tego nawet przed sobą, ale w głębi duszy miał nadzieję, że umrze. Że problem się sam rozwiąże. Chciał też, żeby suchy zabił przybysza. To też było proste rozwiązanie. Przeżyją najsilniejsi, a jak jest problem, to trzeba go szybko i sprawnie wyeliminować. Pod warunkiem, że nie on jest eliminatorem.
-Suchy nie słuchaj tego kretyna. On bredzi. –Zygmund wbił ołowiane, zawistne spojrzenie w krótko obciętego kolegę w dresie. -Ciesz się żałosny gówniarzu, że Justyna tego nie słyszy, bo źle by się to dla ciebie skończyło.
-Może mi skoczyć. -Żachnął się Mrówa.
-Myślę, że przybysz był by w stanie przeprowadzić operację. Mówił, że powie ci jak to zrobić, znaczy, że potrafi. -Kontynuował Zygmunt nie zwracając uwagi na dresiarza.

Korytarz skręcił i poszerzył się, co sprawiło, że krzyk chłopaka w dresie poniósł się głośnym echem.
-Popierdoliło cię? Jak go spuścisz z łańcucha, to gotów nas zarżnąć jak świnie! Nawet się nie ważcie go wypuszczać!
Messi zacisnął powieki starając się opanować. Złość nie należała do zbioru jego normalnych zachować. Wręcz przeciwnie. Starał się wciąż uśmiechać. Myśleć pozytywnie i zarażać swoim optymizmem kolegów. To był jego sposób na walkę. Na przeżycie. Podzielić się energią z tymi, którzy sami nie umieją jej w sobie odnaleźć. Mama powtarzała mu, że nawet najgorsza sytuacja ma swoje pozytywne strony. Wystarczy je tylko odkryć, żeby odnaleźć w sobie siłę do rozwiązania problemu. Mama Messiego -czarodziejka Andżelika, jak nazywał ją tata -nigdy go nie okłamała. Dlatego chłopak wierzył, że tak jest. Wszędzie, czasem nawet na siłę doszukiwał się pozytywnych aspektów. Powtarzał, że wszystko będzie dobrze.
Rodzice odeszli, ale mamy siebie i musimy być silni dla siebie nawzajem -powtarzał ilekroć reszta wątpiła. Siwa i Miśka powtarzały innym dzieciakom, że chłopak się oszukuje. Że bez realnego podejścia nie przeżyje długo Messi nie chciał i nie umiał zmienić swojego podejścia.
To, co dla innych było naiwnością i wyrokiem śmierci, dla niego było jedyną szansą na
przeżycie.
Ten ogrom energii i optymizmu bijący z dzieciaka był dla Suchego czymś niepojętym. On sam wielekroć spisywał ich na straty i poddawał się, a wtedy pojawia się Messi i mówił, że dadzą radę i wszystko będzie dobrze. I dawali sobie radę. Dla suchego szczerzący się dzieciak był swojego rodzaju talizmanem. Młodszym bratem, którego do tej pory nie miał. Modlił się w duchu by to parszywe życie nigdy nie zmieniło dzieciaka w koszulce Barcelony.
A życie teraz mówiło Messiemu, że w tej sytuacji nie ma żadnych, pozytywnych aspektów.
Że tu nawet mama by ich nie znalazła. Ogarnęła go złość. Był wściekły na Mrówę. W tym momencie sobie tego nie uświadamiał, ale wściekał się, ponieważ to ten klnący jak szewc chłopak udowodnił mu, że jego podejście jest złe. Że mama się myliła i w tej sytuacji nie da się znaleźć nic pozytywnego.
-Ciekawe, jak byś śpiewał cwaniaczku, jak by twoje życie było zagrożone! -Wrzasnął rozwścieczony. -Po nogach byś robił, żeby pan czerwony ci pomógł.
-Dość. -Suchy pokazał, że z całej grupy to on umie najbardziej podnosić głos. -Mieliście mi pomóc zdecydować, a nie sprawić, że nas wykryją. Zamknąć się. Jesteśmy prawie na miejscu!
Suchy rozpoznał po obrzydliwym zapachu ludzkich odchodów, który od pewnego czasu stawał się coraz wyraźniejszy. Teraz natomiast cuchnęło jak w szambie. Bo wiele się to miejsce od szamba nie różniło. W świetle latarki przeszywającym mrok wyłoniła się dziura, którą kończył się tunel wykopany przez żołnierzy. Dziura prowadziła do na wpół zawalonych kanałów burzowych znajdujących się pod jakimś miasteczkiem, którego nazwy dzieciakom nigdy nie dane było poznać. Plątanina wilgotnych korytarzy ciągnęła się kilometrami.
Zygmunt nie raz wyobrażał sobie, jak gubi się w gęstwinie odnóg i brodząc po kolana w wodzie traci siły, żeby umrzeć z wycieńczenia. Nie umiał sobie uzmysłowić, jakim cudem Messi zawsze znajduje drogę do magazynu. Pomimo ciemności, smrodu i irytującego hałasie kropel rozbijających się o taflę ścieków, dzieciak zawsze znajdował właściwą drogę. Nic nie było w stanie go rozproszyć. Jakimś cudem odróżniał identyczne korytarze i zawsze doprowadzał ich do drabiny.
-Oto drabina. -Wyszeptał uśmiechając się, a Suchy odniósł wrażenie, że dzieciak zupełnie nie pamięta o swoim wybuchu sprzed dziesięciu minut.
Mrówa ruszył pierwszy. Był chudy i słaby, to też z trudem –ale cicho -uporał się ze ściekowym włazem. Dopiero zawodzenie wiatru i pył sypiący się im na głowy przypomniał, że na zewnątrz szaleje burza. Zyga kończył pochód i zamknął za nimi klapę. Znowu zdani byli na doskonałe wyczucie terenu Messiego, bo wichura rozszalała się do tego stopnia, że nie było widać wyciągniętej dłoni. Piraci zapewne też pochowali się do swoich baraków.

Mieli na terenie miasta prowizoryczne kontenery mieszkalne, ponieważ po mieście pozostały tylko fundamenty. Gdzieś z oddali dochodził warkot jadącego czołgu. Mogło to oznaczać, że było tu więcej ludzi niż zwykle. Suchy nie chciał tracić czasu. Puknął Messiego dając znak do wymarszu. Chłopak tylko skinął głową i ruszył pochylając się do samej ziemi. Suchy pomyślał, że Mariusz wygląda jak prawdziwy zwiadowca i poczuł się bezpieczniej. Mariusz.
Chyba od lat nikt nie nazywał tak chłopaka w piłkarskiej koszulce. Odkąd się poznali, zawsze był tym, kogo nazwisko nosił na koszulce. Dokładnie nie wiedział, kim był ów tajemniczy Messi i co to była ta Barcelona. Mniemał, że to imię i nazwisko. Messi Barcelona.
Mariusz zapytany o to, sam nie umiał udzielić odpowiedzi. Ta koszulka była w jego rodzinie przekazywana z pokolenia na pokolenie. To jedyne co im zostało z czasów przed wojny.
Mariusz skupiał wzrok tak mocno, jak tylko mógł. Wypatrywał metalowego słupa, który ostał się po starej latarni. Wiedział, że za nim trzeba skręcić w lewo i iść aż do zrujnowanego budynku z emblematem krzyża i literami Pharma wiszącymi na hakach. Stamtąd szło się między domami, bo na ulicy bywali piraci. Niemniej nie można było zboczyć. Na końcu ulicy był bowiem ich magazyn.
Wbrew temu, co sądziła o nim reszta ekspedycji, Messi nie miał wcale fotograficznej pamięci, ani nie widział przez ściany. Miał po prostu niesamowitą łatwość w zapamiętywaniu szczegółów otoczenia. Kiedy raz coś zauważył, potrafił to w pamięci odtworzyć. Dużo widział więcej niż inni. Zanim piraci zdobyli warszawę Mariusz miał świecowe kredki i wszystko, co widział, przenosił za ich pomocą na blachę. Rysowanie po blasze sprawiało mu niesamowitą przyjemność, a jego mama mówiła, że maluje przepięknie.
-Jesteśmy -szepnął Suchy zatrzymując pochód między ruinami dwóch kamienic. Messi szedłby dalej, gdyby dowódca nie zatrzymał pewnym chwytem. Natura obdarzyła go świetnym wzrokiem, ale odebrała nieco słuchu. Chłopak podniósł głowę i ujrzał grubą ścianę z czerwonej cegły pnącą się w górę kilkanaście mętów przed nimi. Zdał sobie sprawę, że dotarł tu w zasadzie na pamięć.
Ta monumentalna budowla za każdym razem robiła na Mariuszu tak samo piorunujące wrażenie. Wydawał się przy niej taki mały. Miała ciężkie, podwójne wrota wykonane z drewna, ale chłopaki nigdy nawet do nich nie podeszli. Nawet gdyby nie zaalarmowali piratów podchodząc od frontu, to pewnie nie udałoby im się nawet o milimetr przesunąć drzwi. Budowla była podłużna. Zbudowana na planie krzyża. Okna miała półokrągłe.
Znajdowały się w nich takie kolorowe szyby, z obrazkami, które zawsze bardzo podobały się Messiemu. Największe wrażenie robił przód magazynu. Wyglądał jak wielka wieża pnąca się wysoko w górę. Wewnątrz niej wisiał największy dzwon, jaki Messi w życiu widział, a na czubku stał duży, jasny krzyż.
Kiedy Mariusz mieszkał jeszcze w Warszawie, a jego rodzice żyli, widział z okna podobną budowlę. Mam mówiła, że ona nazywa się kościół. Dużo ludzi do niego chodziło. Messi patrzył na nich co wieczór aż w końcu nie wytrzymał.
-Dlaczego ci wszyscy ludzie co dzień chodzą do tego kościoła? -Zapytał patrząc na mamę.
Podniosła wzrok sponad spodni, które właśnie cerowała.
-Pamiętasz, tata ci kiedyś mówił, że gdzieś tam wysoko jest potężna, dobra istota, która nad nami czuwa. Która nas stworzyła i kocha nas mocno? -Powiedziała łagodnym tonem.
-Pamiętam. Nazywa się Bóg.
-Tak. Żeby się nami opiekował, trzeba pokazać mu, że my też go kochamy i rozmawiać z nim. Modlić się w kościele.
-To dlaczego my się nie modlimy? -Drążył chłopak. -Może wtedy Pan Bóg sprawi, że znowu wyjdzie słońce?
Mama Messiego zamknęła na chwilę oczy. Westchnęła i odłożyła spodnie. Wzięła chłopaka za rękę i zaprowadziła do okna. Postawiła go na parapecie i pokazała zrujnowane, zaśmiecone miasto. Ciemne i śmierdzące. Miasto w którym można było umrzeć tylko dlatego, że wyglądało się lepiej niż inni. Jedno z niewielu miast, które ocalało na pustkowiach, a jego mieszkańcy zamiast się wspierać, mordowali się o każdy kawałek chleba. Pokazała mu niebo zasnute czarnym dymem, spod którego z trudem przebijała niebieska poświata.
-Jesteś już duży kochanie. To smutne, ale musisz wiedzieć, że słońce już nigdy nie wyjdzie.
Kiedyś myślałam, że Bóg istnieje, ale kiedy patrzę za okno wydaje mi się, że jeśli tak, to poszedł w daleką podróż i może już nie wróci? Boga nie ma kochany. Jesteśmy sami. Ale jesteśmy silni i sami poradzimy sobie równie dobrze. Nie ma do kogo się modlić. Zamiast marnować siły na wiarę w kogoś kto odszedł, mocno wierz w siebie.
Messi posłuchał. I wierzył w siebie tak mocno jak tylko potrafił, ale zawsze lubił wracać ceglastego budynku. Zabierał zapasy i opowiadał Bogu o tym co się w życiu dzieciaków zmieniło. Prosił też o różne rzeczy. Mama nauczyła go, że nadzieja jest źródłem największej siły, a on miał nadzieję. Nadzieję, że Bóg jednak nie odszedł. Dziś też z nim porozmawia.
Poprosi go, żeby pan czerwony uratował Celinę.

C.D.N.

__________________
"Ludzie oszukują się tak często, że gdyby im za to płacili, mogliby się spokojnie utrzymać"
Stephen King

Ten post był edytowany 5 raz(y), ostatnio edytowany przez PanCzerwony: 21-02-2012 22:04.

21-02-2012 08:19 PanCzerwony jest offline Szukaj postów użytkownika: PanCzerwony Dodaj PanCzerwony do Listy kontaktów
rudaviolka
Member


images/avatars/avatar-22202.jpg

Data rejestracji: 09-09-2009
Postów: 25
Rasa w grze: Ssak
Kraina: Necropolia V

Odpowiedź na Posta Odpowiedź z cytatem Edytuj/Usuń Posty Zgłoś Posta do Moderatora       Przeskocz na górę strony

Z niecierpliwością czekam na cd,fajnie się to czyta Big Grin -pozdrawiam

__________________
R7-Earisu

DOSYĆ JUŻ MAM UDAWANIA ŻE NIE JESTEM WYJĄTKOWA!
19-03-2012 13:21 rudaviolka jest offline Szukaj postów użytkownika: rudaviolka Dodaj rudaviolka do Listy kontaktów
Struktura drzewiasta | Struktura tablicy
Przejdź do:
Zamieść nowy temat Odpowiedz na Post
Oficjalne Forum Blood Wars » Różne » Nasza twórczość » Nasze historie » Psie Pola: Sierociniec. Cz 3

Oprogramowanie Forum: Burning Board 2.3.6, Opracowane przez WoltLab GmbH